Beta Nina Avdeeva 💓
~*~
Nie sądziłam, że w końcu nadejdzie ten dzień. Dzień, w którym po dziesięciu latach miałam opuścić więzienne kraty i odzyskać skradzioną mi wolność. Wizja tego, że znowu mogłabym swobodnie przechadzać się alejkami była ciężka do przyswojenia. Zdawałam sobie sprawę, że bez nowego nazwiska i innej twarzy ludzie spoglądaliby na mnie jak na zabójczynię, którą w rzeczy samej byłam.
Zadawałam sobie często
pytania typu: „co by było, gdybym…”. Jak potoczyłby się mój los, jeśli
wybrałabym życie zwykłej kobiety, której celem jest znalezienie wiecznej,
upragnionej miłości i założenie rodziny? Zawsze wmawiałam sobie, że nie
potrzebuję osób, które by się o mnie troszczyły. Nigdy nie lubiłam dzieci i
uważałam, że lepiej byłoby kupić szczeniaka, niż niańczyć jakiegoś płaczliwego,
niegrzecznego bachora. Nawet po wyjściu z więzienia, kiedy mogłabym zacząć
wszystko na nowo, nic nie skłaniało mnie do tego, by wybrać drogę, którą
poszłaby zwykła dziewczyna.
Wiedziałam to już od
dawna, ale nigdy nie powiedziałam tego na głos. Byłam stworzona tylko do
jednego – odbierania życia tym, którzy na to zasługiwali bez względu na
okoliczności i karę, jaką mogłabym ponieść. Sama wymierzałam sprawiedliwość.
Nie obchodziło mnie to, że wydzierałam ludziom najcenniejszy dar, jaki
otrzymali – życie. Byłam niczym śmierć, która przychodziła w najmniej
oczekiwanym momencie i zabierała żywot ludzki. Nie zlecano mi likwidowania biedaków.
Zwykle moimi ofiarami padali ludzie mafii, bogacze, wpływowi przedsiębiorcy pozbawieni
skrupułów, dla których liczyły się tylko kobiety, pieniądze, narkotyki i udany
biznes. Jednak nie tylko tacy stawali na mojej drodze. Znalazło się też kilka
przypadkowych osób, jednak ich śmierć wynikała zwykle z pojawienia się w
nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie.
Minęło dziesięć lat od
czasu, gdy woziłam się ukochanym chevroletem. Miałam kupę forsy, świetne życie
i obracałam się w świecie dzisiejszej miejscowej „arystokracji”. Wykonywałam
swoją pracę ostrożnie, by nie zostawić poszlak, które doprowadziłyby do mojej
osoby. Wiodłam podwójne życie. Jako Catherine Anderson byłam uważana za femme fatale; piękną, uwodzicielską
kobietę umiejącą owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę. Przydawało się to
podczas wykonywania zleceń. Kobiece wdzięki były moim atutem. Dostrzegłam to,
gdy zaczęłam wzbudzać zainteresowanie nie tylko płci przeciwnej, ale i kobiet. Figurowałam
na listach gości wielkich imprez, balów czy uroczystości dzięki mojej urodzie.
Wszyscy znali piękną córkę policjanta, która potrafiła owinąć sobie wokół palca
każdego mężczyznę.
Byłam kobietą mafii, ale
tylko nieliczni o tym wiedzieli. Zresztą kto mógłby podejrzewać znaną piękność o
bycie osobą, która ma na sumieniu tyle dusz? Co z tego, że mając dziewiętnaście
lat, złamałam wiele serc? Nigdy nie pytali mnie o wiek, a byłam bardzo
dojrzała. Ojciec był tak pochłonięty pracą, że nie podejrzewał, iż jego córka
może być jedną z najbardziej pożądanych kobiet w mieście, a co dopiero płatnym
zabójcą. Był gliną, cholernie dobrym gliną, jednakże ja byłam lepsza.
***
Była godzina szósta rano.
Przebudziłam się nagle, gdy usłyszałam głośny hałas dochodzący z końca bloku.
Westchnęłam, spoglądając zmrużonymi oczami na Gibsona, który przemierzał
korytarz. Walił pałką po kratach cel i krzyczał jak opętany. Podniosłam się na
łokciach, zerkając na sąsiadów wykrzykujących przekleństwa w jego stronę. Jak
co rano sprzeciwiali się wczesnej pobudce. Zdążyłam przywyknąć do tego, że
zazwyczaj spałam zaledwie parę godzin.
Nim wstałam z łóżka,
Gibson podszedł do mnie i zaczął tłuc w pręty.
Nic nowego, pomyślałam.
– Pobudka! Ruszać się, wy
parszywe, leniwe szczury! – wrzasnął, a jego przeraźliwy głos rozniósł się po
całym bloku.
– Och, zamknij mordę –
syknęłam.
Klawisz najwidoczniej
tego nie usłyszał, bo w żaden sposób nie zareagował. Poszedł sobie równie
szybko, jak się pojawił. Nawet jeśli wszyscy więźniowie obudzili się, musiał
odwiedzić każdego z osobna i nawrzeszczeć na niego bądź splunąć mu w twarz. Już
od jakiegoś czasu planowałam, jak „zająć się” tym cholernym gnojkiem. W głowie
tworzyłam mnóstwo wizji tortur, wspaniałych katuszy, które chciałam zrealizować
w niedalekiej przyszłości.
Grace przyszła
kilkanaście minut po tym, jak odwiedził mnie Gibson. Wcześniej zdążyłam się już
przygotować do opuszczenia tego miejsca. Od kiedy wdałam się w bójkę, w której
polała się krew, mieszkałam sama w celi. Odizolowano mnie od reszty, ponieważ obawiano
się, że znów dźgnę kogoś… mydelniczką.
– W końcu się doczekałaś,
Anderson. Dziesięć lat w pudle… wydaje mi się, jakbyś pojawiła się tutaj wczoraj. Przyszłaś jako
zdziczała nastolatka, a wychodzisz jako kobieta – powiedziała, opierając się o
kraty i zarzuciła bujną rudą czupryną.
Będzie mi jej brakowało, pomyślałam.
Lasher była jedyną osobą
poza psychiczną Shannon, z którą mogłam normalnie porozmawiać. Gdybym była przeciętną
dziewczyną, powiedziałabym, że zaprzyjaźniłyśmy się przez ten czas. Też mi
przyjaźń: klawisz i morderca. Naprawdę dobrany duet.
– Dla mnie to prawie pół
życia w kiciu. Wspaniałe przeżycia – mruknęłam z ironią i usiadłam na
tapczanie, który pełnił funkcję łóżka. Rozejrzałam się po celi. Miałam się z
nią pożegnać, ale wiedziałam, że nie będę tęsknić za tym miejscem.
– Po tylu latach można
kompletnie ześwirować. Sama czasem odchodzę od zmysłów… – westchnęła głośno
Lasher.
Grace wyjęła z kieszeni
obcisłego munduru pęk kluczy. Chwyciła jeden z nich i wsunęła do otworu, po
czym energicznie przekręciła. Zamruczała coś do swojej krótkofalówki przypiętej
do grubego pasa podtrzymującego spodnie. W końcu drzwi celi otworzyły się z
głośnym skrzypieniem, którego odgłos zaginął gdzieś pośród panującego na bloku
harmidru. Spojrzałam ostatni raz na miejsce, w którym mieszkałam i wyszłam.
Ruda uniosła lekko kąciki ust (choć spodziewała się, że tego nie zauważę) i
skinęła głową w stronę wyjścia z korytarza. Tym razem nie skuła mi rąk w
kajdanki. Moje dłonie mogły chociaż raz „odetchnąć” z ulgą.
– No to do wyjścia –
zakomunikowała Grace. – Mam nadzieję, że nie wywiniesz mi żadnego numeru. –
Pokiwała do mnie palcem i pokręciła głową.
Krocząc przez korytarz,
patrzyłam na więźniów, których musiałam oglądać przez te kilka lat. Niektórzy
wspominali mnie dobrze, ale większość patrzyła na mnie groźnie i z pogardą. Niektórzy
z nich spluwali w podłogę na mój widok. Jeszcze nie dotarło do mnie to, że w
końcu miałam pożegnać się z tym domem wariatów.
***
20 września 2011 r.,
ulice San Francisco.
Dokonałam wszelkich procedur związanych z wyjściem na wolność. Zamknęłam drzwi budynku, spojrzałam na strażników, którzy kilka minut wcześniej mnie sprawdzali i ostatni raz obejrzałam się za siebie. Zostawiłam cholerne więzienie za sobą. Westchnęłam głośno, widząc w oddali zatłoczone miasto. Naciągnęłam kaptur szarej bluzy, którą otrzymałam przed wyjściem i wsunęłam pod nią jasne, matowe włosy. Ruszyłam naprzód, rozglądając się wokoło. Ujrzałam z daleka miejsca, w których często bywałam i od razu wróciły do mnie wspomnienia. Wtedy to przypomniałam sobie o Eliocie i wszystkie radosne chwile odpłynęły gdzieś daleko. Zastanawiałam się, czy Waller mówił prawdę. Wciąż miałam nadzieję, że mój brat był cały i zdrowy.
Sięgnęłam do teczki,
którą miałam przy sobie. Była to aktówka z moimi rzeczami. W środku znalazłam
stary złoty zegarek – miałam go na ręce w dniu aresztowania. Wewnątrz
znajdowała się również karta kredytowa i, co dziwne, telefon komórkowy. Nie
przypominałam sobie, bym w tamtym dniu miałam go ze sobą, zresztą mój wyglądał
zupełnie inaczej.
Wyjęłam telefon,
obejrzałam go, po czym uruchomiłam. Przejrzałam dane, lecz praktycznie niczego
tam nie było. Nagle komórka zaczęła wibrować, a na wyświetlaczu pojawił się
znaczek koperty. Kliknęłam go. Po paru sekundach ukazała się wiadomość:
„21.09., Coit Tower,
12:00”
Rozejrzałam się badawczo,
jednak nie dostrzegłam nikogo, kto mógłby mnie obserwować. Miałam dziwne
przeczucie, że ktoś za mną podążał, jednak nie przestałam iść przed siebie. Dostrzegłam
piękną Zatokę San Francisco. Ludzie unikali ulicy, na której znajdował się
zakład karny, więc trudno było o jakąś osobę w pobliżu. Byłam pewna, że telefon
podrzucił mi Waller i to właśnie on przysłał wiadomość, lecz by przekonać się o
prawdziwości moich domysłów, musiałam zjawić się na spotkaniu.
Kiedy skasowałam SMS,
wyjęłam z komórki kartę SIM i przełamałam ją na pół, po czym wraz z całą
zawartością telefonu wrzuciłam do pobliskiego kosza. Nie mogłam ryzykować zdradzenia
położenia miejsca, do którego miałam zamiar się udać, a wewnątrz urządzenia mógł
znajdować się nadajnik.
Szłam wąskimi alejkami
przez ponad godzinę. Nie miałam przy sobie pieniędzy na żaden transport, choćby
taksówkę. Zdawałam sobie sprawę, że moja karta kredytowa była kompletnie pusta,
a nie mogłam teraz pokazywać się publicznie. Potrzebowałam drogi komunikacji, dzięki
której szybko znalazłabym się w centrum miasta, niedaleko dzielnicy Telegraph
Hill. Zmierzałam do miejsca, gdzie przechowywałam swoje rzeczy na wypadek
komplikacji, do których zaliczała się właśnie dziesięcioletnia odsiadka.
Idąc przez puste ulice,
starałam się oswoić z nowym miejscem. Ukrywałam twarz, jak tylko mogłam, by nie
zostać zauważoną. W końcu dotarłam do uliczki, przy której stał duży autokar. Wchodzili
do niego ludzie z mapami w ręku, małymi plecaczkami i okularami
przeciwsłonecznymi. Nie zastanawiając się długo, spróbowałam wtopić się w tłum
turystów. W tym czasie człowiek, który najwyraźniej był przewodnikiem całej
grupy, rozmawiał ze starszym mężczyzną wypytującym o historię więzienia.
Kierowca autokaru stał oddalony o kilka metrów, paląc papierosa. Przemknęłam
obok pojazdu i wślizgnęłam się za starszą kobietą, której pomogłam wejść. Podziękowała
mi serdecznym uśmiechem, który odwzajemniłam i powędrowałam na tyły autokaru.
Seniorzy zajmowali swoje miejsca, wymieniając zdania na temat wycieczki. Nie
miałam pojęcia, dokąd zmierzali turyści, ale liczyłam, że będą przejeżdżać
przez centrum bądź okolice.
Usiadłam na ostatnim
siedzeniu, tuż za wiekowym mężczyzną i skuliłam się, by zbytnio nie rzucać w
oczy. Po chwili przewodnik wraz z kierowcą dołączyli do grupy. Kierownik
wycieczki sprawdził obecność, wyczytując nazwiska z listy. Zajął pierwsze
miejsce w autokarze, po czym przemówił do mikrofonu:
– Zmierzamy teraz do Chinatown.
A więc, drodzy państwo, kolejną atrakcją, którą zobaczymy, jest słynny most
wiszący nad cieśniną Golden Gate. Został oddany do użytku w 1937 roku.
Kiedy to usłyszałam,
odetchnęłam z ulgą. Byłam uratowana.
Hej, opowiadanie o płatnej morderczyni zawsze na plus. ;)
OdpowiedzUsuńMam tylko małą uwagę. Te wstawki pomiędzy dialogami (opisy przeszłości itp.) spowalniają tekst.
Pozdrawiam.
Jestem ciekawa tego szefa no i co czeka Cat?
OdpowiedzUsuń